Na każdym kroku zaskoczenie
Od powrotu minął już ponad miesiąc, a ja dopiero zabieram się za pisanie. Choć nie do końca, bo tekst dla Nationala już powstał, w poniedziałek wysłałam go do redakcji i z całych sił trzymam kciuki, żeby coś z tego wyszło. Wy też trzymajcie!
A czekając, powoli zaczynam spisywać wszystko to, co się w tym Nepalu wydarzyło. A wydarzyło się przecież nie mało. Zaznaczam tylko, żeby nie brać tego, co piszę, nazbyt poważnie, bo to będzie relacja laika. Nie jestem wytrawnym podróżnikiem, nie jestem himalaistką, jestem Magda, tłumaczę, fotografuję i chodzę po górach. A więcej o mnie możecie przeczytać we wcześniejszych wpisach.
Na każdym kroku zaskoczenie
Takie mam ogólne wrażenie po powrocie, że wiele mnie w Nepalu zaskoczyło. Pamiętam, jak się zastanawiałam, co mnie tam czeka, jak to będzie i czy jestem gotowa. Teraz już mogę potwierdzić, że na wiele gotowa nie byłam. Ale za to z jakimi wspomnieniami wracam.
– Nie spodziewałam się, że Katmandu aż tak mnie przerazi, przerazi mnie biedą, brudem, tłokiem. Choć później do tego przywyknę, jeszcze później zatęsknię.
– Nie spodziewałam się, że trekking Everest 3 Passes będzie aż tak trudny, że w marcu w Himalaje wróci zima, że będzie aż tak zimno i ciężko.
– W ogóle się nie spodziewałam, że dostanę ciężkiej choroby wysokościowej, i że trzeba będzie mnie helikopterem z gór ratować i odstawiać do szpitala w Katmandu. Że potem jeszcze w górach skręcę kostkę.
– Nie spodziewałam się, jak ciężko w górach mają tragarze i jak ciężkie jest życie w cieniu Everestu.
– Ostatnim zaskoczeniem był trekking w regionie Annapurny, który z kolei zupełnie niespodziewanie okazał się bułką z masłem, a ja przecież znów nastawiałam się na walkę o życie.
Ale po kolei, ląduję w Katmandu
Nigdy wcześniej nie byłam w Azji, nie byłam też w Indiach, ale jakoś tak mi się to Katmandu od razu z Indiami kojarzy. Bo chaos straszny, bieda, brud, psy wszędzie, krowy na ulicy i ten tłok nieludzki choć z ludzi głównie złożony.
Już na lotnisku po wizę czekam godziny, bo kolejek od groma tylko nikt nie wie, która do czego. I ten upał, a ja upałów nie lubię i już czuję się oblepiona i brudna, i nieco zirytowana tym, że z tego lotniska wydostać się nie mogę.
Po jakimś czasie się udaje, wychodzę na nepalską ziemię i dalej jest już z górki, bo Dambar już na mnie czeka i bez problemu się poznajemy. Od tej pory Dambar nie da mi się zagubić, będzie mnie pilnował, kierował, będzie mi pomagał, jakbym miała 5 lat i była zupełnie niesamodzielna. Choć później dam mu trochę powodów do podtrzymania tego zdania.
O Dambarze więcej napiszę później, bo zdecydowanie należy mu się osobny rozdział. A tak pokrótce, Dambar jest przewodnikiem, ale od 3 lat nie mieszka w Nepalu, mieszka w Szwajcarii ze szwajcarską żoną, którą poznał na szlaku, i dwójką dzieci. W Himalaje leci specjalnie dla mnie, ale oczywiście też z tęsknoty za domem. Razem lecimy na projekt.
Przygotowania i w drogę
W Katmandu spędzamy jeden dzień i przez ten cały dzień nie mogę się nadziwić temu, co widzę, i wcale nie jest mi tam dobrze. Cały czas mam wrażenie, że jestem brudna, że zaraz wpadnę pod jakiś pojazd, że zje mnie bezdomny pies, i że jeśli Dambar choć na sekundę straci mnie z oczu, to pewnie nigdy nie znajdę drogi do domu.
Ogromnie się więc cieszę, że zaraz wyjeżdżamy, że zobaczę te moje wyśnione Himalaje. Robimy ostatnie zakupy, wymieniamy nasze zachodnie pieniądze na miliony rupii, pakujemy się i o piątej rano dnia drugiego wyruszamy na lotnisko, by dostać się do Lukli.
Wszyscy boją się Lukli
O lotnisku w Lukli dużo się mówi, a głównie mówi się, że to najniebezpieczniejsze lotnisko na świecie. Bo pas startowy jest krótki i kończy się przepaścią, natomiast w przypadku lądowania, kończy się skałą, w związku z tym wznosi się w górę, bo tak łatwiej wyhamować. Poza tym do Lukli leci się maciupeńkim samolotem, wydmuszką, w której mieści się dosłownie kilka osób. Rozumiem, że dla kogoś, kto boi się latać, może być to ciężkie przeżycie, ale jakoś mnie to nie rusza. (Helikopter okazał się dużo straszniejszy).
Bardziej rusza mnie chaos i paraliż na lotnisku w Katmandu, choć powoli się przyzwyczajam. Wszędzie tak samo. Dambar musi walczyć o nasze miejsca w samolocie, bo już wchodzą do niego inni turyści. Będą musieli jednak poczekać na płycie lotniska na kolejny samolot. Tylko gdzie w takim razie są nasze bagaże? O to będziemy martwić się później.
Lot mija szybko, przez okno widać góry, jesteśmy blisko!
Jite, nasz porter
Dolecieliśmy cali, nasze bagaże też, choć nieco później. Na miejscu czeka już na nas Jite, szwagier Dambara, który będzie naszym porterem.
O to, żeby nie wynajmować tragarza, walczyłam z Dambarem długo. No bo czemuż miałabym nie nieść własnego plecaka, własnych ubrań na zmianę. Nie jestem snobem, nikt nie musi za mną nosić bagaży. Jednak Dambar jest nieubłagany, przekonuje, argumentuje i w końcu dopina swego. Bierzemy tragarza “na pół”. Teraz przyznaję mu rację, to była najlepsza decyzja w życiu. Nie dałabym po prostu rady. A mój plecak, który waży z 7 kilogramów i tak będzie dawał mi się we znaki i nie raz Jite będzie wracał po mnie i pomagał go dźwigać. Nie wspominając już o aparacie, przez który każdy dzień będę zaczynać od maści i leków przeciwbólowych, żeby szyja znów mogła obracać się zgodnie z przeznaczeniem. Natomiast o tym, jak to jest nieść 12-kilogramowy plecak, przekonam się już niebawem pod Annapurną.
Jesteśmy więc w Lukli, ja, przewodnik, tragarz, zwarci i gotowi do drogi. Przed nami trzy tygodnie w górach, trekking Everest 3 Passes, czyli 3 przełęcze powyżej 5300 m n.pm., Everest Base Camp (5364 m n.p.m.) i góra Kala Patthar (5644 m n.p.m.). A co z tego wyjdzie, to się wkrótce okaże…