Smutek w oczach tragarza
Każdy mijany porter jest dla mnie wyrzutem sumienia. Wiecznie wpatrzony w ziemię, przygnieciony zbyt dużym ciężarem w zdecydowanie zbyt lekkim ubraniu. Jadąc do Nepalu i planując trekking w Himalajach nie wiedziałam jeszcze, że to właśnie porterzy zrobią na mnie największe wrażenie. Nie wiedziałam też jeszcze, że sama będę korzystać z ich pomocy.
Projekt Himalaje
Do Nepalu jadę na projekt. Przede wszystkim chodzić po górach, ale jadę też robić zdjęcia. Planuję pokonać najdłuższy, komercyjnie dostępny, szlak w regionie Everestu – Everest Three Passes – trudny i bardzo wymagający, zakładający przejście trzech przełęczy sięgających grubo powyżej 5 tysięcy metrów n.p.m., dojście do Base Campu pod Everestem (5364 m n.p.m.) oraz wejście na górę Kala Pattar (5643 m n.p.m.).
Nie idę sama. Idę z przewodnikiem Dambarem. I to właśnie on wręcz zmusza mnie do wynajęcia tragarza. (Wolę słowo porter, bo choć może tylko w moim odczuciu, to ma w sobie jakby więcej szacunku.) Bronię się przed tym, jak mogę. Nie jestem księżniczką, sama mogę nieść swoje brudne skarpetki. Nigdy wcześniej przez myśl mi nie przeszło, że ktoś mógłby dźwigać za mną moje bagaże. Jednak też nigdy wcześniej nie jechałam w góry z toną sprzętu fotograficznego. Ulegam więc namowom Dambara. Jak się później okaże, pomoc portera, Jite, szwagra Dambara, wiele razy okaże się nieoceniona.
Najtrudniejsze jest życie portera
W regionie Everestu to porterzy pracują najciężej i żyją najbiedniej. Nikt nie dźwiga tak dużo i nikt nie zarabia tak mało.
Porter pracując, czyli niosąc bagaże zachodnich turystów, zapasy do wiosek na szlaku, sprzęt do Base Campu pod Everestem, widzi tylko ziemię. Zgięty w pół patrzy pod nogi, nie tylko z ostrożności, ale z konieczności, bo tak tutaj się nosi ciężary. Nie widzi, co dzieje się dookoła. Dlatego porter ma zawsze pierwszeństwo.
Porterowi, a zwłaszcza takiemu, co do Base Campu pod Everestem niesie łóżko, stół czy dziesięć krzeseł, trzeba schodzić z drogi. Bo może popchnąć, zepchnąć ze szlaku, może uderzyć krawędzią ładunku. Niechcący, nie widząc. Zresztą nawet tak obładowany jest szybszy niż ci turyści, co swoje plecaki powierzyli porterom.
Porter ponoć potrafi nieść do 100 kilogramów. Niby obecnie regulują tę kwestię przepisy, że tak dużo dźwigać nie może, ale to jest Nepal, tu nikt się tym nie przejmuje.
Porter nie ma bielizny termoaktywnej, nie ma wysokich butów trekkingowych, ciepłych rękawiczek, okularów przeciwsłonecznych, termosu z gorącą herbatą, a przynajmniej nie swojego.
Do tego w regionie Everestu w większości miejsc porter nie ma prawa spać w tych samych hotelach co turyści. Nie może, bo brudny, bo brzydko pachnie, bo nie pasuje. Zostawia bagaże w holu, wychodzi. Idzie do znacznie skromniejszej chaty, gdzie jedno pomieszczenie to kuchnia, drugie to sypialnia. W sypialni na piętrowych pryczach śpi po kilkanaście osób. Śpią jeden przy drugim, w kilku pod jedną kołdrą. Nie mają śpiworów. Nie mają się gdzie wykąpać, nie mają gdzie zmyć z siebie zmęczenia, pyłu z wielokilometrowej drogi. O świcie wracają do hotelu, gdzie w holu już grzecznie czekają na nich bagaże. Zakładają przepaskę na głowę, zginają się w pół i idą dalej, dalej patrząc tylko pod nogi.
Ścieżka kariery
Prawie każdy porter chce zostać przewodnikiem. Nie wszystkim się to uda. Jednak tutaj, w górach, to naturalna ścieżka kariery. Zaczyna się od bycia porterem. Najpierw porterem lokalnym. Mając ledwie kilkanaście lat zaczyna się od noszenia lokalnych produktów z niżej położonych wiosek wyżej do Lukli lub Namche Bazar, na handel. Jeśli dobrze pójdzie, wkrótce taki młody chłopiec dostanie się do biznesu. Zacznie od bycia porterem trekkingowym. Będzie nosił bagaże za turystami. Jeśli będzie dobrze pracował, słuchał przewodnika, uczył się angielskiego, może awansować. Najpierw na pomocnika przewodnika. Będzie jego prawą ręką, w trudny do wyobrażenia sposób będzie usługiwał turystom. Wszystko będzie za nich robił i będzie ich strzec na każdym kroku. Jeśli chce zostać przewodnikiem musi się wykazać. Musi też w wystarczającym stopniu poznać angielski, a jego nauczyć się może jedynie rozmawiając z turystami lub im się przysłuchując. Następnie, po odpracowaniu swojego, może iść na kurs na przewodnika. Na to jednak trzeba mieć pieniądze, bo kurs kosztuje, a kurs można zrobić tylko w Katmandu. Do Katmandu trzeba jakoś się dostać, przez góry, co wcale nie jest takie proste. Na szczęście już na miejscu zawsze znajdzie się bliższy lub dalszy członek rodziny, który takim kursantem, jak dobrze pójdzie, wkrótce przewodnikiem, się zajmie. A potem trzeba już tylko modlić się o szczęście i powodzenie w biznesie. Bo mimo, że w regionie Everestu turystów są tysiące, o pracę wcale nie jest tak łatwo, bo i przewodników wcale nie jest tak mało.
Taką samą ścieżkę kariery przeszedł Dambar Bahadur Tamang, mój przewodnik. Poszedł jednak o krok dalej. Zupełnie nieoczekiwanie nawet dla niego samego.
Dambar nie mieszka już w małej wiosce w cieniu Everestu, mieszka w Szwajcarii z żoną Szwajcarką, którą poznał na szlaku, i z dwójką dzieci. Trudno byłoby sobie wyobrazić większy kontrast i zmianę. I choć to nepalskie życie, te nepalskie trudy, nie są już dla niego, już tu nie pasuje w swoich drogich ubraniach zachodnich firm outdoorowych, świetnych trekkingowych butach, z żelem we włosach, szybko nabytym przyzwyczajeniem do wygód, to nie pasuje też do Szwajcarii i dla odmiany boryka się tam z pracą na etacie, dużym stresem, oczekiwaniami i ogromną tęsknotą za domem, za Himalajami.
Porter szczęśliwy czy nieszczęśliwy
– Magda, czy Ty widziałaś choć jednego nieszczęśliwego tragarza? – Zapytał mnie na sam koniec wyprawy Dambar.
Ale jak to? To nie każdy jest smutny? Żeby tylko smutny. Załamany i złamany w pół pod kilogramami, które dźwiga na plecach? Widać to przecież w ich przekrwionych oczach, pomarszczonych twarzach i spracowanych rękach.
Trzy tygodnie trekkingu w najwyższych górach świata, godziny rozmów z porterami i przewodnikami, odwiedzanie ich w domach, poznawanie rodzin, i czy aż tak mogłam się pomylić? Chyba zwyciężyło niedowierzanie, że człowiek może aż tyle, że może aż tyle znieść fizycznie i może aż tyle znieść psychicznie. I to zgubne zachodnie podejście do życia, że my wiemy najlepiej i mamy najlepiej. Pewnie wcale nie mamy. Ale pomimo tego, jak ciężko wygląda życie porterów, okazuje się, że oni też wcale nie mają najgorzej.
Czego nie zauważam? Nie zauważam, że porter ma pracę. Że ma rodzinę, która cieszy się, że pracuje. Że pracując 3 miesiące wiosną i czasem też 3 miesiące jesienią jest w stanie utrzymać tę rodzinę, wybudować skromny domek na wsi, kupić bawoła. (O ile nie pije.) Że wieczorami z innymi porterami gra w karty, słucha muzyki, rozmawia o bliskich, o górach. A jak dobrze pójdzie, nauczy się angielskiego i zostanie przewodnikiem.
O czym marzą porterzy
Porterzy żyją prosto i marzą prosto. Albo w ogóle nie marzą. Bo rozmyślania na nic się zdają, od myślenia się tylko choruje. Porterzy więc twardo stąpają po ziemi. Wiedzą, jakie są szanse na lepsze życie i kiedy na te szanse jest już za późno. Potrafią cieszyć się z tego, co mają. Na pytanie o marzenia raczej się kłopoczą, uśmiechają, mówią, że fajnie byłoby być przewodnikiem. Starsi, którzy nie znają angielskiego, dla których na zmiany jest już za późno, chcą zapewnić byt swoim rodzinom, posłać dzieci do szkoły i dostać pracę w kolejnym sezonie. Jako porterzy. I może grupa będzie miła, i może nie trzeba będzie nieść aż tak wiele. Ale i tak jest dobrze, trzeba żyć i „trzeba być szczęśliwym”. Bo to jest zdanie, które bardzo często tu słyszę. I z tym zdaniem, z tym przesłaniem wracam z Himalajów.