
Trzy weekendy z Lassotą
Ta pierwsza grupa, walentynkowa, już zawsze będzie wyjątkowa.
Ale dwie kolejne wcale nie były gorsze. Równie wysoko zawiesiły poprzeczkę wszystkim następnym. Jeśli takie w ogóle będą.
Lęki
Czy ja to udźwignę; psychicznie, fizycznie, organizacyjnie? Czy nie będzie konfliktów, czy się nie pozabijamy?
Ja wcale nie mam łatwego charakteru, szybko tracę cierpliwość i się denerwuję. A jeśli oni jeszcze mniej mają cierpliwości, jeśli jeszcze łatwiej niż ja się denerwują? Co jeśli wszyscy ze sobą się pokłócimy i przez dwa dni nie będziemy się do siebie odzywać?
I dlaczego oni właściwie ze mną chcą jechać? Do mnie poniekąd. W mój Masyw Śnieżnika, moje miejsce na ziemi. Czego się spodziewają, czego ode mnie oczekują? A może się zawiodą, może nie spełnię ich oczekiwań, w niczym nie będę przypominać Lassoty spod Everestu, z książki, z relacji? Czy nie będą chcieli złożyć reklamacji, nie zażądają zwrotu pieniędzy? Czy im się ten weekend z Lassotą spodoba?
Zdradzę Wam, nie jest to w końcu tajemnicą – we nie ma nic niezwykłego.
Po co więc to (sobie) robię?
Niepotrzebnie się stresowałam. Żaden z tych lęków nie miał się sprawdzić. Nikt nikogo nie zabił, nikt z nikim się mnie pokłócił. Nie było zażaleń, reklamacji, wniosków o zwrot wpłaconych pieniędzy.
Trzy weekendy, trzy grupy, łącznie 32 osoby. Wszyscy zadowoleni. Tak mówią. Tak piszą. I nadal jesteśmy ze sobą w kontakcie. Ja z nimi, oni ze sobą. I planujemy kolejne wyjścia w góry. Ja z nimi, oni ze sobą.
Za każdym razem inaczej
Trzy wschody, trzy zachody słońca i dwa nocne wyjścia na szczyt Śnieżnika przy, nieco zamglonej, pełni księżyca. Grupowe, dwójkowe, samotne.
Każdy dzień inny. Każdy wyjątkowy. Narnia, mróz, wiatr, śnieg, stalowe niebo. Niebo bezchmurne, słońce, widoki na cały Masyw Śnieżnika, na wszystkie okoliczne góry, nawet na Karkonosze.
Grupy w połowie damskie i w połowie męskie, tylko damskie lub głównie damskie z dwoma mężczyznami.
Niektórzy przyjechali z bardzo daleka, ze Szczecina, z Olsztyna, najbliżej z Wrocławia, ale poza mną to tylko jedna osoba była. Były Warszawa, Kraków, dużo było Śląska i mniejszych miejscowości. Na kilka weekendów do Kotliny zjechała się cała Polska.
Program
Ten się akurat nie zmieniał. Dwie noce w Schronisku na Śnieżniku, które tak naprawdę nie leży na, a pod Śnieżnikiem. W sobotę do przejścia 15 kilometrów. Ze schroniska na Trójmorski Wierch i z powrotem, choć nie tym samym szlakiem. Wieczorem zachód słońca na szczycie Śnieżnika, co raz tylko się nie udało przez złe warunki. Potem ognisko i rozmowy o Evereście. W niedzielę wschód słońca na Śnieżniku, śniadanie i w drogę. Tym razem do przejścia 12 km. Na Czarną Górę i potem do Międzygórza, prosto na parking, a stamtąd w drogę powrotną do domu.
To był dobry program, nic bym w nim nie zmieniła. To moje ulubione szlaki, ulubione miejsca, mało uczęszczane i z najpiękniejszymi widokami.
Schronisko
Ostatni raz w schronisku na Śnieżniku spałam jeszcze w liceum, lata świetlne temu. Bo po co mam tam spać i za spanie płacić, skoro dom rodzinny tak blisko. Wpadałam więc tylko na naleśniki z jagodami i, obowiązkowo, bitą śmietaną.
Teraz mieszkałam w schronisku przez trzy weekendy z rzędu i za każdym razem czułam się bardziej u siebie, miałam swój stały pokój, coraz więcej schroniskowych znajomych i chody u właściciela.
Mogłam też wreszcie bez strachu chodzić na wschody i zachody słońca, bo ze schroniska to pół godziny drogi. Wychodzę, gdy jest już prawie jasno, wracam, gdy jeszcze jest jasno. Nie muszę iść przez ciemny las, hiperwentylować się i co chwila dostawać zawału serca, wytężać wzroku, tylko po to, żeby za każdym krzakiem zobaczyć potwora.
Tylko to uczucie dziwne i niepokojące, że tak blisko domu jestem, a nie mogę w nim być, nie mogę odwiedzić rodziców, bo nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym ich zaraziła COVIDEM. Nic w tych czasach nie jest normalne, więc i do tego trzeba się przyzwyczaić, do niepokoju, do niemożliwości powrotu do domu.
Pożegnania są trudne
Nie wyobrażaj sobie, że to będzie zwykły, przyjemny wypad w góry, to będzie praca – mówił znajomy.
Nie była. Był stres, były nerwy, o wszystkich i wszystko martwiłam się podwójnie, ale to dla mnie normalne, tego się spodziewałam. Nie spodziewałam się, że będę się tak świetnie bawić, że poznam tyle wspaniałych osób, że trudno będzie nam się pożegnać, że potem razem będziemy wyjeżdżać w góry.
Po dwóch dniach spędzonych razem trudno było się rozstać i powrót do codzienności był trudny, jak po najlepszych wakacjach. Po ostatnim weekendzie było najtrudniej, bo wiedziałam, że to już koniec, za tydzień nie będzie już nowej grupy, za tydzień nie wrócę w Masyw Śnieżnika, jeszcze długo nie wrócę. Dlatego przedłużyłam sobie ostatni weekend z Lassotą. Zostałam jeszcze na jedną noc w schronisku, w moim pokoju. Pożegnać się. Porozmawiać ze schroniskowymi znajomymi. Zjeść naleśniki z jagodami i, obowiązkowo, bitą śmietaną. Pójść na zachód i na wschód słońca, i w środku nocy przy kończącej się pełni księżyca na szczyt Śnieżnika.
W poniedziałek rano godzinę stałam na szczycie i nie mogłam oderwać wzroku od morza chmur pode mną. Gdy poczułam, że jestem gotowa, wróciłam. Do schroniska, do Międzygórza i do Wrocławia. Potrzebowałam pobyć sama.
The End
Teraz wiem, że w tym wszystkim wcale nie o mnie chodziło. Chodziło o to, żeby w tych dziwnych czasach wyjść z domu, wybrać się w nowe miejsce, pobyć z ciekawymi ludźmi. Nie nosić maseczki, nie dezynfekować co pięć minut dłoni, napić się wspólnie piwa, grzanego wina, herbaty ze zbyt dużą ilością rumu. Zapomnieć, że tam na dole wciąż jest pandemia.